  | 
            
              
           | 
            | 
            | 
         
         
            
              
              
              
              
              
              | 
             | 
            
            
               
                 
                         A 
                    znak będzie wam dany 
                             wg. 
                    Andrzeja Wilczkowskiego 
                   
                      "I wiele innych znaków, których nie 
                  zapisano w tej książce, uczynił Jezus wobec uczniów..." 
                  napisał w swojej ewangelii św. Jan.  
                      Nam - krnąbrnym uczniom z początku trzeciego 
                  tysiąclecia - też było danym oglądać znak. Intelektualiści, 
                  nawet głęboko wierzący, raczej o tym nie rozprawiają. Ale ja 
                  mogę, bo nie zaliczam się do tej kategorii.  
                      Setki milionów ludzi, dzięki telewizji widziało 
                  go równie dobrze jak ja. To, co się działo z KSIĘGĄ leżącą na 
                  trumnie Ojca Świętego trudno nazwać przypadkiem. Najpierw ten 
                  sam wiatr, który targał szaty kardynałów i biskupów przewracał 
                  bezładnie karty PISMA. Po tej pierwszej fazie ruch stron stał 
                  się bardziej uporządkowany - od początku do końca. W pewnym 
                  momencie po prawej stronie została jedynie ostatnia karta okładki. 
                  Wystawała ona poza wieko trumny i oczekiwałem, że jakiś podmuch 
                  idący nieco od spodu ją zamknie. Ale to nie ten wiatr. Tam na 
                  Placu Św. Piotra stało się coś innego. Kartki zaczęły się poruszać 
                  w drugą stronę, aż do samego początku. I przyszedł czas kiedy 
                  po lewej stronie leżała jedynie pierwsza karta okładki a tekst 
                  w całości po prawej. Ta pierwsza karta przylegała znacznie lepiej 
                  do powierzchni wieka i wydawało się, że to już koniec. Jednak 
                  po długiej chwili, kiedy to Pismo leżało zupełnie nieruchomo, 
                  nagle okładka podniosła się i ostatecznie zamknęła księgę z 
                  taką energią, aż cały wolumin podskoczył.  
                      Pewnie bym się nie pchał ani z tym opisem, 
                  ani z własną interpretacją, gdyby w tej sprawie wrzało. Ale 
                  jest cisza. Nie jestem upoważniony do interpretowania znaków, 
                  ale mam prawo powiedzieć głośno, co o tym myślę. Otóż moim zdaniem 
                  było to ostatnie przesłanie Ojca Świętego do nas. - Ja już skończyłem 
                  - powiedział nasz Pasterz przetrzymując księgę na ostatniej 
                  stronie. - Wy zaczynajcie jeszcze raz od początku - zwrócił 
                  się do nas, kiedy "wiatr" ustał, a Pismo leżało otwarte 
                  na pierwszej stronie. I w końcu je zamknął, bo nikt nikomu nie 
                  wręcza otwartej książki. Może nawet przy tym powiedział - Amen. 
                   
                      Chciałbym przeprosić czytelników, którzy 
                  chcieliby mi zarzucić, że przemawia przeze mnie pycha, że ośmielam 
                  się... itd... będąc niewiele znaczącą owieczką z któregoś tam 
                  miliona. Ale jak tu nie powiedzieć, kiedy wielcy milczą. Jak 
                  tu nie powiedzieć, kiedy sam Ojciec Święty przygotował nas do 
                  tego wykładu łącząc w jednej ze swoich publicznych wypowiedzi 
                  naturalne zjawisko ruchu powietrza z nadprzyrodzoną obecnością 
                  Ducha Świętego. Jak tu nie powiedzieć, kiedy w tej otwieranej 
                  w różnych miejscach księdze znajdziemy słowa "nagle dał 
                  się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru..." 
                  A to właśnie zbliżał się Duch Święty. 
                      W końcu spędziłem w górach i na wodzie bardzo 
                  znaczącą część swego życia i w tym czasie trochę się nauczyłem, 
                  co "zwykły wiatr" może, a czego nie może. On może 
                  rzeczywiście bardzo dużo, ale nie aż tyle. Wiedział to również 
                  Papież, bo nie obce mu były zarówno honorne górskie percie jak 
                  i szlaki wodne pełne wiatrowych niespodzianek.  
                      Przepraszam, dziś nie będzie zbornego wywodu 
                  wiodącego czytelnika drogą głupszych czy mądrzejszych, lepszych 
                  lub gorszych przemyśleń autora. Ciągle jeszcze zbyt jestem wstrząśnięty 
                  tym, co się działo w pierwszych dniach kwietnia i tyle myśli 
                  buszuje po głowie. 
                      A więc teraz krótkie wspomnienie. Opowiadała 
                  mi Wandzia Rutkiewicz - która wierzchołek Everestu osiągnęła 
                  w dniu 16 października 1978 roku - jak przywitał ją Ojciec Święty, 
                  kiedy pojawiła się na audiencji w Watykanie, żeby Mu wręczyć 
                  kamień ze szczytu. "Drogie dziecko - powiedział - tak chciał 
                  Bóg, że ty i ja tego samego dnia zaszliśmy tak wysoko..." 
                      To też był znak, ale nie potrafię go zinterpretować. 
                      ON - Jan Paweł II był naszym światłem w tunelu. 
                  I pewnie tak zostanie na długie lata. 
                      Słucham teraz dyskusji - jak wpłynie na Polaków 
                  ten okres, kiedy od nas odchodził, kiedyśmy Go tracili... Czy 
                  staniemy się lepsi?  
                      Odwołam się do księgi. Zarówno u św. Marka, 
                  jak i u Łukasza możemy przeczytać, że kiedy niewiasty przyniosły 
                  do kryjówki apostołów wieść, że Chrystus zmartwychwstał, ci 
                  nie dali im wiary. Łukasz wręcz pisze, że słowa kobiet "wydawały 
                  im się czczą gadaniną". Potem jednak Nauczyciel ukazał 
                  się im samym i jakoś - w mniejszym lub większym stopniu - uwierzyli 
                  w Jego zmartwychwstanie. Nadal jednak nie byli gotowi do głoszenia 
                  słowa bożego. 
                      W końcu - tak, jak im Chrystus przykazał 
                  - uczniowie z Piotrem na czele opuścili Jerozolimę i udali się 
                  w kierunku Galilei. Ale tylko siedmiu zdecydowało się na wędrówkę. 
                  A przecież nie było to tak strasznie daleko - zaledwie 120 km. 
                  w linii prostej. Polecenie było jasno wyartykułowane - do Galilei, 
                  a nie nad jezioro Genezaret. Ale oni zatrzymali się nad jeziorem. 
                  Swoją "barkę, którą pozostawili na brzegu" zepchnęli 
                  na wodę i zaczęli łowić ryby. Być może uczynili tak bo byli 
                  po prostu głodni... Niemniej, również nie można wykluczyć, że 
                  doszli do wniosku, że wielka mistyczna przygoda ich życia została 
                  zakończona i że trzeba wrócić do tej jedynej czynności, którą 
                  naprawdę potrafili robić. Przez całą noc nic nie złowili. Dopiero 
                  interwencja samego Chrystusa spowodowała, że tuż przy brzegu 
                  wyciągnęli sieć pełną ogromnych ryb. A było ich 153. Czyżby 
                  nie mieli o czym z Mistrzem rozmawiać że zabrali się do liczenia 
                  ryb? Pan Jezus wydaje się być już trochę zdenerwowany na Piotra. 
                  Trzy razy pod rząd zadaje mu pytanie - czy go kocha. I trzy 
                  razy - po uzyskaniu pozytywnej odpowiedzi - przykazuje żeby 
                  pasł owce jego. Szczerze mówiąc nasuwa się myśl, że zdanie było 
                  bardziej emocjonalne - "to czemu łowisz ryby zamiast paść 
                  owce moje!" W każdym razie Jan, który jako jedyny opisał 
                  całe zdarzenie, o tym nie wspomina. A jednak z zapisu Jana wynika, 
                  że coś w tym spotkaniu iskrzy. W chwilę później bowiem Piotr 
                  wskazał na niego i zapytał Chrystusa: "A co z tym będzie"? 
                  "A tobie co do tego" - odpowiada niezbyt spolegliwie 
                  Mistrz. Chyba dopiero wtedy Piotr porzucił swoją barkę na brzegu 
                  - na zawsze. 
                      A jednak z tego rybołówstwa coś nam zostało. 
                  Do dziś na palcu papieża widnieje pierścień rybaka.  
                      No i wrócili chłopcy do Jerozolimy. I co 
                  - i nic. Siedzieli dalej jak mysz pod miotłą i nie wiedzieli 
                  co robić. Dopiero zesłanie Ducha Świętego zmieniło sytuację. 
                   
                      A co było z nami w 1980 roku. Od początku 
                  września pochyleni nad biurkami, stołami laboratoryjnymi czy 
                  warsztatami montowaliśmy jakieś - niższe lub wyższe - struktury 
                  Solidarności. A kto wtedy powoływał się na to - ba, kto pamiętał, 
                  że ON na placu w Warszawie wołał rok wcześniej "niech zstąpi 
                  Duch Twój..."  
                      Po prostu w głowach się nam nie mieściło, 
                  że może być na świecie taki człowiek, który wezwie Ducha Świętego, 
                  a ten posłucha go i zstąpi. 
                      Ale kiedy się logicznie pomyśli, to tak właśnie 
                  musiało być. Przecież wtedy w latach 1980/81 ludzie, jak się 
                  później okazało, całkiem mizernego formatu, dokonali rzeczy 
                  gigantycznych. Potem Duch Święty jakby się trochę zniechęcił 
                  i przestał okładać skrzydłami te nasze niewielkie "opoki", 
                  a wtedy na drodze wyrósł nam cały komplet grzechów głównych, 
                  które jak młyńskie kamienie pociągnęły nas w dół. 
                      Przypomnijmy, co mówi Księga. Wtedy, w Jeruzalem 
                  po pierwszych wielkich sukcesach i pierwszych prześladowaniach 
                  głosiciele nauki Chrystusa też jakby trochę osłabli. Wprawdzie 
                  nikt im nie zagrodził drogi barykadą z grzechów, ale zabrakło 
                  im tej wiary graniczącej z szaleństwem, żeby się rozbiec po 
                  świecie i zapalać ludzkie serca płomieniem miłości. Tak wygląda, 
                  jakby to jeden jedyny człowiek - Szaweł, który, który został 
                  Pawłem - pociągnął Kościół ku jego wielkości. A oni... jakby 
                  z ociąganiem... poszli za nim...  
                      A swoją drogą trudno zrozumieć dlaczego Pan 
                  uparł się właśnie na Piotra. Wiara u niego była chudziutka, 
                  o czym świadczą wypadki na Jeziorze Tyberiackim zarówno podczas 
                  burzy jak i w czasie prób chodzenia po wodzie, trzy razy się 
                  zaparł Pana, na męczeńską śmierć nie miał najmniejszej ochoty, 
                  wolał łowić ryby niż paść owce pańskie, chciał nawet to zadanie 
                  zwalić na Jana... Nawet potem z Rzymu uciekał... i w końcu sam 
                  Chrystus zagnał go na krzyż.  
                      Nie płynie z tego dla nas dobre przesłanie. 
                  Znaczy - jak się Bóg na kogoś uprze to mu się człowiek nie wymknie, 
                  choćby się wywijał jak piskorz. Nie ucieknie ani od wielkości, 
                  ani od męczeństwa. A my przecież wcale nie mamy ochoty wysiadać 
                  z naszych ekskluzywnych samochodów, przebierać się w zgrzebne 
                  stroje i tułać się po ścieżkach pańskich, wsłuchując się w jego 
                  głos.  
                      I tak przeszliśmy do dnia dzisiejszego. Oczywiście, 
                  po wzruszeniach początku kwietnia już każdy z nas swoją barkę 
                  zepchnął na wodę i łowi znowu swoje ryby, czasem nawet w mętnej 
                  wodzie. Miejmy nadzieję, że Duch nie rychliwy. Wtedy w 1980 
                  - czekaliśmy na niego przez cały rok. Doczekamy się i teraz. 
                      Jedno mnie niepokoi. Kiedy przystąpiłem do 
                  pisania tego tekstu - jak refren zaczęła mi się przez głowę 
                  przewijać myśl: - przecież na Patryjarszych Prudach diabeł ciągle 
                  siedzi. Od lat dwudziestych, kiedy to dostrzegł go tam Michał 
                  Bułhakow, nic się nie zmieniło. - Tak mnie ta myśl dręczyła, 
                  że wziąłem do ręki "Mistrza i Małgorzatę" po raz czwarty. 
                  Tak, nie ulega wątpliwości. Jeśli nawet na krótko, na czarnym 
                  rumaku diabeł opuścił Moskwę, żeby poddać się woli Pana, to 
                  wrócił, i to bardzo szybko. Siedzi gdzie siedzi, ale działa 
                  wszędzie. Przecież to tylko diabeł mógł doprowadzić po długich 
                  staraniach do tego, że ludzie wypracowali sobie całkiem nowe, 
                  oryginalne zdanie na temat zabijania. Doszli mianowicie do wniosku, 
                  że na dobrą sprawę można zabijać wszystkich, tzn. nienarodzone 
                  dzieci, noworodki z defektami, niedorozwiniętych, chorych umysłowo, 
                  chorych na Alzheimera itd. - słowem takich, których "jakość 
                  życia" mógłby postawić pod znakiem zapytania na przykład 
                  olimpijczyk czy prezes banku. Nie wolno natomiast zabijać zbrodniarzy. 
                  To proste, mają oni wszystkie kończyny, sprawnie działający 
                  umysł, są na ogół dobrze zbudowani i dysponują szybkim refleksem. 
                  Zgoła kolesie, którym przydarzył się błąd życiowy. Przecież 
                  jeśli zabili dla zysku po wyjściu z więzienia będą jeszcze mogli 
                  żyć długo i szczęśliwie opływając w dostatki. 
                      Ale nie o diabelskiej perfidii i logice Bułhakow 
                  stara się przekonać nas przede wszystkim. Jeśli cechą szatana 
                  - twierdzi on -jest zło, jeśli nawet można powiedzieć wprost 
                  - że szatan jest wcielonym złem - to nikczemność jest cechą 
                  ludzką - nie diabelską. Sami musimy sobie z nią poradzić. Nie 
                  wiem czy w tym dziele zależnym jedynie od naszej wolnej woli 
                  Duch Święty zechce się zaangażować. 
                      Szczerze mówiąc nie ma w nas głębokiej wiary. 
                  Wydaje się, że taka wiara "od stóp do głów" jest cechą 
                  jedynie ludzi świętych i nielicznych takich, którzy byliby świętymi, 
                  gdyby ktokolwiek z możnych o nich słyszał. My wchodzimy w rzekę 
                  wiary zaledwie do kostek, co odważniejsi - może do kolan. Co 
                  nam przeszkadza aby zanurzyć się głębiej w jej czysty nurt. 
                  Ano chyba brak przekonania że staniemy się udziałowcami życia 
                  wiecznego. I dalej leci rozumowanie: A jeśli nawet Pan pozwoli 
                  mi "leżeć na zielonych pastwiskach" to w jakim ciele 
                  - w moim? Ono nigdy nie było doskonałe. A jeśli sobie zamówię 
                  trochę inne - czy to będę ja? Poza tym wielu z nas miało operację 
                  pod narkozą. Narkoza to nicość. Nie ma mnie. A więc czy śmierć 
                  to wieczna narkoza czy początek życia wiecznego? I ta niepewność 
                  strasznie nas męczy. Co z tego że będę lepszy, że zrezygnuję 
                  z uprawiania większości grzechów głównych, które przedstawiają 
                  się tak zachęcająco mimo niesympatycznych nazw, takich jak nieczystość, 
                  obżarstwo czy lenistwo. Ja się tu zacznę umartwiać a potem narkoza 
                  i koniec? 
                      - Panie - powiadamy - jak ten papież pofolguje 
                  choć trochę w sprawie prezerwatyw, to ja się mogę zgodzić na 
                  rybkę w piątek. 
                      A Pan już wszystko, co miał do powiedzenia, 
                  powiedział już przed wiekami i postawił przed nami swoje wymagania 
                  jak zamek na szklanej górze. 
                      - To ma wyglądać tak - powiada - jak kto 
                  nie chce... jego sprawa. 
                      Jednocześnie nie mogę zrozumieć co ma oznaczać 
                  ten popłoch w mediach, że Kościół przeżywa kryzys. Różni tacy 
                  łapią się za głowy, biegają z kąta w kąt i krzyczą niewiadomo 
                  co. Ja żadnego kryzysu nie widzę. Rzeczywiście odeszli z kościoła 
                  ci, którym wiary starczało akurat na tyle, żeby zamoczyć w niej 
                  trzy palce i się przeżegnać. Jest jeszcze inna kategoria. To 
                  ci, którzy mylą wiarę z totolotkiem. Pamiętają oni, że gdzieś, 
                  kiedyś, ktoś powiedział, że można wygrać tę szczęśliwość w żywocie 
                  wiecznym. Bardzo to mało prawdopodobne, ale zagrać warto. Może 
                  to nie plotka? Jeśli ta Stara Baśń nie rozsypała się w gruzy 
                  w ogniu nowoczesnej nauki, to coś w tym musi być. Ci, którzy 
                  tak rozumują bywają w kościele, a czasem nawet około Wielkanocy 
                  zabłądzą do konfesjonału, Tu każdy się stara tak przedstawić 
                  swoje grzechy, żeby wyglądały jak najmniej paskudnie, ale swoje 
                  wie. I wie, że ksiądz wie. No to co robić? Pana Boga nie ma 
                  co błagać, żeby pofolgował. To dawaj krzyczeć, że Kościół anachroniczny, 
                  że ma iść z postępem, że musi zrozumieć ducha czasu. Jest i 
                  druga możliwość - prosić Pana Boga, żeby pokazał, że można naprawdę 
                  wygrać. To znaczy żeby pokazał odpowiednie znaki. - Ale mają 
                  być takie - powiada jeden z drugim - żebym uwierzył. Rzecz w 
                  tym, że tacy, którzy tak myślą, choćby się im pokazało Bóg wie 
                  co - nie uwierzą. Bo do tego, żeby uwierzyć potrzebna jest łaska 
                  wiary. I koło się zamyka. 
                      Czy dawniej było lepiej? Oczywiście że nie. 
                  Okrzyk: "hulaj dusza piekła nie ma" wymyślono w Polce 
                  bardzo dawno temu, zabijanie bliźniego zawsze było modne, a 
                  ius primae noctis - czyli prawo pierwszej nocy doskonale prosperowało 
                  nawet w zanurzonym w mistycznym uwielbieniu Pana średniowieczu 
                  i skończyło się dopiero nie tak dawno - o ile się skończyło. 
                  Taka jest nasza ludzka natura.  
                      Kiedy się czyta Pismo Święte, to poczynając 
                  od pierwszej strony Księgi Rodzaju a kończąc na ostatnich kartkach 
                  Dziejów Apostolskich wyraźnie widać jak Bóg prośbą, groźbą a 
                  w końcu najsroższymi karami próbuje doprowadzić do tego, żeby 
                  stworzony przez niego człowiek stał się w końcu lepszy a z drugiej 
                  strony napotyka na twardy opór tego obdarzonego wolną wolą stworzenia, 
                  które nie chce się nie poddać podszeptom dobra. 
                      A tu tymczasem coś zaczyna kiełkować w ostatnich 
                  tygodniach w ludzkich duszach. Nie mówię tu o tych intelektualnie 
                  wywyższonych ponad przeciętność wiernych synach i córkach Kościoła, 
                  co głosem przesłodzonym sacharyną litują się nad kapusiami, 
                  którzy donosili na najlepszych przyjaciół. - Biedni, złamani... 
                  powtarza się jak mantra. 
                      Wprawdzie donosicielstwa nie ma ani w wykazie 
                  grzechów głównych, ani w dziesięciorgu przykazań, ale coś mi 
                  mówi, że jest to grzech przeciwko drugiemu przykazaniu miłości. 
                  Dawnemu koledze można jeszcze dać w mordę, albo chociaż nie 
                  podawać mu ręki, ale co zrobić z kapłanem, który cynicznie, 
                  w grzechu, podnosił podczas mszy hostię i kielich, a potem szedł 
                  do konfesjonału słuchać ludzkich wyznań, wiedząc, że wieczorem 
                  sporządzi z tego raport dla ubecji. 
                      To jednak też sprawa nie dzisiejsza. Nawet 
                  Judasz nie był pierwszy. 
                      No to co kiełkuje, jeśli wyszydzam takie 
                  ewidentne oznaki ludzkiej tolerancji? 
                      Przede wszystkim przestaliśmy się wstydzić 
                  Wiary. Mamy jaką mamy, ale dzielimy się nią z bliźnimi jak chlebem. 
                  Kiedy czujemy, że wkrada się miłosierdzie nie rzucamy się do 
                  obtykania szpar w oknach i pod drzwiami, żeby mu zagrodzić dostęp. 
                  Ale to ogólniki.  
                      Pierwszym wielkim konkretnym objawem jest 
                  gest przebaczenia, z którym wyszli górnicy z kopalni Wujek. 
                  Ci, co przeżyli i rodziny tych, którzy zginęli.  
                      Odpowiedzieli im ci z Patryjarszych Prudów 
                  i okolicy - ale nie szatan i jego świta. Odpowiedzieli tacy, 
                  dla których nawet diabeł czuje pogardę. Odpowiedzieli jak umieli 
                  - cynicznie.  
                      Znamiennym jest, że to, co wznosi człowieka 
                  na wyżyny, wyszło od ludzi z kopalni o nazwie "Wujek". 
                  Przypomnę, że ksiądz, ksiądz biskup, ksiądz arcybiskup Karol 
                  Wojtyła zwany był przez młodzież - Wujkiem. 
                      Chcecie znaków? - lepszych nie będzie.  
                   
                   
                 | 
                 
               
               
                 
                 | 
               
             
             | 
         
         
          
		   
		   
		    
		    
		         | 
         
         
             | 
          950 Old Kingston Mills Road  Kingston, Ontario  K7L 
            4V3  Canada    Telefon: 
            613-546-0418    Fax: 613-546-4626 
            Copyright © 2011 Apostolat Polski w Kingston  Wszelkie 
          prawa zastrzeżone     webmaster@kingpol.org | 
            | 
         
       
     |