Wiara
- czy szkiełko i oko
Andrzej Wilczkowski
Poniższy esej
jest owocem moich i tylko moich przemyśleń. Celowo nie przeczytałem
żadnego dzieła teologicznego drążącego temat stosunków pomiędzy
wiarą a nauką. Na temat wiary i historii chrześcijaństwa wiem
tyle, ile przeciętny inteligent wiedzieć powinien na podstawie
Pisma Świętego, artykułów prasowych i programów telewizyjnych.
Dla wyrafinowanych znawców problemu będzie to
oczywiście wywód zgrzebny i siermiężny.
Tekst może jednak okazać się interesujący zwłaszcza dla tych,
którzy tak jak i autor przez długie lata nie potrafili znaleĽć
sobie miejsca wśród dogmatów wiary a jednocześnie nigdy nie
potrafili całkowicie zanegować Boga, i wreszcie, zmęczeni
długotrwałą szarpaniną, znaleĽli się z powrotem w zasięgu
kruchty.
W najgorszym przypadku można go nazwać poradnikiem
dla niedowiarków.
Spróbujcie przeczytać.
Wiara dziecka, wychowanego w tradycyjny sposób,
zderza się po raz pierwszy z nauką w momencie, kiedy do jego
repertuaru szkolnego wchodzą elementy kosmologii. Wstrząs
jest podobny do tego, który poruszył cały kościół, kiedy Kopernik
wystąpił ze swoimi odkryciami.
Nie zapominajmy, że kosmologia kopernikańska zatrzęsła kościołem
nieomal do fundamentów, mimo że - o ile pamiętam - chodziło
tam o obroty naprawdę kilku ciał niebieskich a nie było mowy
o całym wszechświecie. Dziś młody człowiek dowiaduje się o
tym, że gatunek mieniący się być stworzonym na obraz i podobieństwo
Boga zamieszkuje nienajwiększą planetę w dziesięciorzędnym
układzie słonecznym peryferyjnej galaktyki. A mimo to Bóg
- Absolut i Stwórca Wszechświata - patrzy każdemu człowiekowi
codziennie w oczy i ocenia jego uczynki. To jest nie do pogodzenia
dla tak ukształtowanego umysłu, jakim dysponujemy i ten problem
na ogół wymiata z umysłu dziecka całą wiarę, przy czym należy
dodać, że taki Bóg patrzący na ręce i w serca jest dla młodego
człowieka niewygodny.
W moim pokoleniu, gdzie wojna stworzyła znacznie
głębszą pułapkę - wszystko rozpadało się już wcześniej w wątpliwości:
dlaczego Pan Bóg - nieskończenie miłosierny - zezwala na zło
w wymiarze wręcz totalnym.
Tak, wiem - bo mi podpowiadają - że problem ten
był poruszany już znacznie wcześniej, zarówno przez Leibniza
jak i ojców kościoła, a wśród nich św. Augustyna, i nawet
ma swoją nazwę. Ale to nic nie zmieniało. Ci, wierni, na których
głowy leciały bomby, których rozstrzeliwano w egzekucjach
ulicznych i zsyłano do łagrów na ogół nie czytywali św. Augustyna,
a nazwisko Leibniza nic im nie mówiło. Zwłaszcza dzieciom,
do której to kategorii należałem podczas wojny.
Dopiero w póĽniejszym wieku, kiedy dziejące się
wokół nas zdarzenia absolutnie nie pozwalają się wytłumaczyć
przy pomocy materialistycznych metod i założeń, zaczynamy
powoli wracać do Ľródeł, zaczynamy szukać Boga, a nauka nam
pomaga przede wszystkim w dziele falsyfikacji hipotez.
Użyłem sformułowania "szukać Boga".
Otóż twierdzę - i mam do tego pełne prawo, że Bóg życzy sobie
żeby go szukać. I to nie tak, jak się szuka np. okularów,
co do których mamy pewność, że gdzieś są, tylko tak, jak się
szuka czegoś, o czym się jedynie marzy - żeby było. Tu nie
chodzi o Boga-Pankreatora, czyli stworzyciela nieba i ziemi.
Inteligencja wszechświata świadczy o nieogarnionej inteligencji
stwórcy. Ale ponieważ to jest kwestia jedynie przedłużenia
lancucha przyczynowego o jeden czlon, w Boga-Stwórce powinna
wiec wierzyc dokladnie 1/2 ludzkości. Po prostu na gruncie
czystej nauki nie można udowodnić - jaka siła zadziałała na
początku, natomiast dzisiejszy stan badań pozwala na hipotezę
- że jakiś początek tego wszystkiego był, i że materia nie
jest wieczna. W tej sytuacji wszyscy wierzą. Jedni, że stwórcą
jest Bóg, drudzy, że Boga nie ma a wszechświat powstał niejako
sam z siebie.
Rzecz w tym, że istnieje drugie pojęcie Boga.
Jest to Bóg-Opiekun, Bóg-Przyjaciel, który jest blisko nas,
i do którego w taki czy inny sposób, różnymi językami, stosując
rozmaite gesty wołamy, żeby się nad nami zmiłował. Co najdziwniejsze
w takiego Boga wierzy bodaj znacznie więcej niż połowa populacji
gatunku homo. A On nam się ciągle wymyka. Ta popularność Boga-Przyjaciela
wśród naszych pokoleń jest pierwszym zaskoczeniem, kiedy się
wraca z dalekiej podróży negacji Ducha.
Przecież ci ludzie wypełniający kościoły i inne
świątynie doskonale wiedzą, że pojęcie nieba - od czasu, kiedy
stworzono wszelkie pisma uznawane w różnych religiach za święte
- całkowicie się zmieniło a my sami jesteśmy pyłkiem we wszechświecie
a nie gatunkiem naczelnym w centralnym miejscu wszechświata.
Tak więc, drążmy dalej problem poszukiwania Boga.
Wiem, że szereg osób dręczy pytanie - skąd mam wiedzieć, że
Bóg Chrześcijański jest tym Prawdziwym Bogiem? Akurat w tej
sprawie nie mam żadnych sensownych przemyśleń, którymi mógłbym
się z bliĽnimi podzielić. Być może brak wątpliwości wziął
się z tego, że niemal u zarania mego życia usłyszałem (dobrze
mówię - usłyszałem, bo można słyszeć i nie usłyszeć) słowa:
"Jam jest drogą, prawdą i życiem". Przez lata niedowiarstwa,
wątpliwości i oporów świeciły mi one, i nadal świecą, niczym
szczyt Everestu. Byle tam dość, a dalej będzie już prosto.
Dla mnie pozostaje więc poszukiwanie zawężone,
Ale i takie zawężenie wcale nie ułatwia pracy. Twierdzenie,
że Bóg chce, żeby go szukać nie jest z całą pewnością schizmą.
Autorytety teologiczne nie są zgodne w znacznie bardziej fundamentalnych
sprawach. Na przykład niektóre ważne problemy zupełnie inaczej
komentują Jezuici, a zupełnie inaczej Dominikanie. Każdy jak
umie, pojedynczo czy zbiorowo wypracowuje sobie jakiś szlak
do Boga w tym oceanie niedopowiedzeń, którymi nas poczęstował.
Ale zejdĽmy z wyżyn teologii na poziom wiary zgrzebnej i siermiężnej
W psalmach dawidowych można przeczytać, a również podczas
mszy, co najmniej dwa razy w roku śpiewamy podobne teksty:
Szukałem Pana, a
on mnie wysłuchał. (Psalm 34);
Szukającym Pana
żadnego dobra nie zabraknie;
Niech się radują
i weselą w Tobie wszyscy, co Ciebie szukają (Psalm 40 i 70);
Szukam Pana w dzień
mojej niedoli (Psalm 77).
Dla tych, co uznają, że jest to zwrot retoryczny
przytoczę - zakrawający na rozpaczliwe wołanie - głos Dawida:
Jak
długo Panie? Czy zawsze będziesz się ukrywał? (Psalm 89):
I dlaczego tak woła król - wybraniec Pana? Przecież
jego nadworny prorok - Natan ma sny pochodzące prosto od Jehowy,
o których informuje monarchę na bieżąco, król poza tym wie,
że nie tak dawno Abraham osobiście dyskutował z Najwyższym.
Wręcz targował się z nim o Sodomę. Bóg rozmawiał z Patriarchą
aż do chwili, kiedy się zorientował, że jeśli Abraham będzie
nadal taki przebiegły, to on w ogóle Sodomy nie spali. Wtedy
po prostu sobie poszedł.
Ale Dawidowi widocznie nie wystarczały przekazy.
Chciał mieć własną drogę do Najwyższego.
Ważny jest również psalm 69, w którym czytamy:
Boże, Ty znasz moją głupotę.
I tyle o psalmach i Starym Testamencie.
Pojawienie się Chrystusa wcale nie ułatwia nam
zadania. Niesie on ze sobą tyle tajemnic, że trzeba go pilnie
szukać.
Przede wszystkim same urodziny zwiastują, że dalszy
ciąg będzie pełen równie intensywnych znaków prosto z nieba.
Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Znamy jeden epizod z
życia Jezusa, kiedy w wieku dwunastu lat dyskutował z uczonymi
w świątyni - a potem znowu osiemnaście lat ciszy, aż do momentu,
kiedy pojawia się nad brzegiem Jordanu, żeby dać się ochrzcić
Świętemu Janowi.
Następne trzy lata są śledzone przez rzesze ludzi,
które za nim idą trop w trop. Niemniej, On, który w ludzkich
duszach czyta na wylot, dobiera sobie na najbliższych kontynuatorów
swego dzieła ludzi prostych, niewiele rozumiejących, którzy
nawet na bieżąco nie potrafią dobrze opisać, co widzieli.
Cuda, które czyni - czyni jakby mimochodem i dopiero podarowanie
wzroku młodemu żebrakowi i wskrzeszenie Łazarza odbywają się
w sposób, który pochwaliliby dzisiejsi fachowcy od propagandy.
Dlaczego tak się dzieje? To naprawdę trudno pojąć.
Przecież dyskusje faryzeuszy dotyczące obdarowania wzrokiem
ślepca wskazują, że to wszystko nie wystarcza ludziom, żeby
uwierzyli. Zwróćmy uwagę, że chęć wytłumaczenia sobie aktu
uzdrowienia w każdy inny sposób byle nie jako aktu cudu jest
charakterystyczna do dziś. W dziewiętnastym wieku czyniono
wszystko, byle nie uznać uzdrowień w Lourdes za cuda, a dzisiaj
jest jeszcze gorzej.
Wszyscy wiemy, że aby zniszczyć w człowieku jego
rusztowanie intelektualne i emocjonalne należy go:
albo powalić metodami niematerialnymi,
takimi, jakie zostały użyte w stosunku do św. Pawła,
albo bardzo intensywnie działać środkami
dostępnymi dla normalnej analizy rozumowej stwierdzonych faktów,
prościej mówiąc - kamienować go argumentami nie do odparcia,
lub - nieco dłużej - indoktrynować zwykłą
propagandą.
Z tego wynika, że gdyby Chrystus naprawdę chciał
doprowadzić do totalnego uznania Go za Boga - musiałby zintensyfikować
swoje działania i je znacznie bardziej rozpowszechnić. Sposób,
w jaki to czynił pozostawiał każdemu duży margines na odrzucenie.
I to, jaki margines! Akt Przemienienia jest tego dobrą ilustracją.
Wychodząc na górę zabiera ze sobą zaledwie trzech ludzi: Piotra,
Jakuba i Jana. Są oni tak skonfundowani, że Piotr chce postawić
na szczycie trzy namioty, bo tak naprawdę to chyba nie wie,
o co chodzi. (Tak naprawdę, to my też nie wiemy). W drodze
powrotnej Chrystus przykazuje im jeszcze, żeby nic nikomu
nie mówili aż do czasu zmartwychwstania. Ale oni nie rozumieli,
co to znaczy zmartwychwstanie, mimo, że im to wielokrotnie
mówił. Przemienienie wydaje się być aktem niesłychanie ważnym,
ale któż w to wierzy, kiedy świadkowie odzywają się na ten
temat dopiero po dłuższym czasie. A co najciekawsze! Trzech
ewangelistów wzmiankowało o tym akcie, tylko akurat nie ten,
który to widział. U świętego Jana o przemienieniu nie ma ani
słowa.
Najgorzej jest ze Zmartwychwstaniem. Tak naprawdę
Chrystus pokazuje się dwóm niewiastom czy trzem niewiastom,
którym mówi, gdzie go mogą spotkać. One przekazują tę informację
apostołom, a ci nie dają wiary ich słowom, które - jak pisze
Łukasz - wydały im się "czczą gadaniną". A przecież
tyle razy wbijał im do głów, że zmartwychwstanie. Większość
apostołów zaszytych w kryjówkach drży ze strachu. Piotr -
Jego opoka, już wcześniej trzy razy się go wyparł. Po zmartwychwstaniu
nikt go nie poznaje. Ani Maria Magdalena, ani uczniowie w
drodze do Emaus, a przecież chodzili za nim przez trzy lata
i oglądali go z bliska. Ten sam problem występuje, kiedy pojawia
się nad jeziorem Tyberiackim. Pan stoi na brzegu, a oni w
łodzi - jak te krowy - wybałuszają oczy i nic. Słuchać rad
- owszem słuchają. Cały dzień łowili i nic nie złapali. Dopiero,
kiedy sieć napełniła się rybami w sytuacji raczej nieprawdopodobnej,
któryś wpada na pomysł - a może to Nauczyciel...?
Chyba po prostu postać na brzegu nie jest podobna
do Nauczyciela, którego słuchali. Wcześniej przestrzegał ich,
że namnoży się szereg fałszywych proroków, czyli a priori
utrudnił im zadanie.
Kilkakrotnie jeszcze pojawia się wśród najbliższych,
siada z nimi do wieczerzy, ale niewiele to pomaga. Wszystko
z nich wyparowało. Odwaga, natchnienie i nawet wiara. Okres
pomiędzy zmartwychwstaniem a zesłaniem Ducha Świętego, kiedy
się dziś nań patrzy - jest straszny. Wszystko wydaje się być
stracone, wydaje się, że cała ofiara Golgoty poszła na marne.
Jak może jedenastu niedouków strwożonych i pozbawionych jakiejkolwiek
inwencji ponieść w świat naukę Mistrza? Staje się to możliwe,
kiedy wreszcie Bóg decyduje się ograniczyć im wolną wolę zsyłając
na nich Ducha, który zmienia im charaktery, uczy ich języków.
I tu jest pierwszy moment, w którym dzisiejsza
nauka może się odezwać. Otóż socjologia i psychologia jednogłośnie
stwierdzą, że nie znają takich sztuczek socjotechnicznych,
które by pozwoliły takim ludziom, jak apostołowie przed zesłaniem
Ducha Świętego i jeszcze bez grosza przy duszy rozprzestrzenić
naukę mistrza - dotyczącą dobra a nie zła - na cały ówczesny
cywilizowany świat.
Jest to moment zresztą, w którym nasze umysły,
w gruncie rzeczy interpretujące Boga po ludzku - bo inaczej
nie potrafią - zaczynają nam sygnalizować, że Pan się przeliczył
w swoich rachubach. O co chodzi? - Ano o świętego Pawła. Okazało
się, że bez inteligenta - ani rusz.
Gdy ci, co przez trzy lata łazili za Mistrzem
siedzą w Jerozolimie i rozstrzygają - czy nieobrzezany może
zostać zbawiony - Święty Paweł tworzy Kościół.
Wystarczy zajrzeć do Dziejów Apostolskich. Chyba
więcej niż 60% relacji dotyczy Św. Pawła. Jeszcze więcej argumentów
dostarcza epistolografia. Nieomal 80% to są listy Pawła.
Trudno sobie wyobrazić, co by się stało z Kościołem,
gdyby Pan w odpowiednim momencie nie przeciągnął Pawła na
swoją stronę.
To, co zaraz powiem jest oczywiście jedynie "prawdą
statystyczną", ale zapoznając się bliżej z żywotem ziemskim
Pana Jezusa odnosi się wrażenie, że publicznie, w otoczeniu
rzesz ludzkich czyni tylko to, co przynosi dobro innym i bierze
udział w takich zdarzeniach, które go w oczach ludzi ośmieszają
lub hańbią. Jego triumfy mają widownię kameralną lub wcale
jej nie mają.
Najpierw Bóg przyjeżdża na osiołku. Taki Bóg jest
dość zabawny. Chcąc przekonać możnych tego świata powinien
użyć złotego rydwanu zaprzężonego w czwórkę siwych rumaków.
Potem Boga wyszydzają, opluwają i biczują, poddają najbardziej
hańbiącej śmierci, za jaką wówczas uważano ukrzyżowanie. -
Temu wszystkiemu przyglądają się rzesze. Te same rzesze patrzyły
wcześniej na setki ludzi konających na krzyżach. Bóg umiera
w takich samych męczarniach.
Ten sam Bóg stacza zwycięską walkę z szatanem
w zupełnej samotności, Przemienieniu na górze przygląda się
trzech ludzi, a opuszczenie grobu widzi - albo nie widzi -
dwóch żołdaków. A gdzie trąby archanielskie, hufce cherubinów
czy chóry serafinów! (Może odwrotnie - nie pamiętam). On nie
musi się już ukrywać. A więc dlaczego nie urządził sobie takiego
triumfu - który stworzona przezeń ludzkość tak uwielbia?
Mówi się dziś, że chrześcijaństwo kolejny raz
zbliżało się do katastrofy, kiedy dotarło do tzw. ogólnej
wiadomości, że żaden oryginał ewangelii się nie zachował,
i że wszystko zostało spisane w póĽniejszym czasie i to po
około pół wieku.
WyobraĽmy sobie więc, że wszystko, co wiemy o
Armii Krajowej jest dziś dopiero spisywane z przekazów ustnych
drugiego czy nawet trzeciego pokolenia. Historia AK byłaby
nie do odtworzenia. Fakt, że nie ma żadnych Ľródeł pisanych
doprowadziłby do takiego wzrostu liczby bohaterów, że bez
niczyjej pomocy powaliliby na kolana całą hitlerowską potęgę.
W przypadku Ewangelii ludzie nadludzkim wysiłkiem
przypominają sobie, co kto mówił, do tego stopnia, że mogą
cytować słowo w słowo. O dziwo, świadectwa o tym, co robili
uczniowie najbliżsi Panu wcale nie są dla nich pochlebne.
Wprost przeciwnie - wypadają fatalnie. Nie ma bohaterów, są
zdrajcy, zaprzańcy, tchórze. I to u wszystkich czterech ewangelistów.
Łukasz i Marek w ogóle chyba nie widzieli Chrystusa
na oczy, a piszą o nim, a co ważniejsze - cytują, jakby chodzili
za nim, nie opuszczając go na krok. Co do Mateusza i Jana
sposób przekazu pozwala nawet zorientować się, z notatek czy
ust, którego ewangelisty wyszła opowieść, którą powtórnie
spisano. Zresztą pisma Jana można rozpoznać z łatwością po
skwapliwości, z jaką zapewnia czytelników, że w sercu Pana
zajmował wyjątkowo poczesne miejsce.
Ten mankament spóĽnionego zapisu akurat komentowałbym
pozytywnie. Oczywiście, że informacja o braku wiarygodnych
Ľródeł naocznych świadków wprowadza w serce znaczny popłoch,
ale popatrzmy z drugiej strony. Gdyby Chrystus nie wymagał
od nas poszukiwania, to zamiast dwunastu chłopców, rybaków
i innej - nazwijmy rzecz po imieniu - hołoty, dobrałby sobie
pięciu skrybów, którzy spisaliby dzieje Jego ziemskiej wędrówki
w sposób pedantyczny i drobiazgowy, a potem zadbałby, żeby
to wszystko zachowało się w nienaruszonym stanie.
St an aktualny - tzn. brak jednoznacznych przekazów
rzeczywiście powoduje frustrację intelektualistów, których
umysły są skonstruowane dokładnie tak jak umysł niewiernego
Tomasza. Nie ma materialnych dowodów - znaczy - nic nie było.
Tak się na ogół naigrawamy z Tomasza, a inni Apostołowie wcale
nie byli lepsi, tylko po prostu bali się powiedzieć Chrystusowi,
że jego zmartwychwstanie im się w głowie nie mieści.
PrzejdĽmy do dnia dzisiejszego. Nasz mózg bodaj
ani anatomicznie ani funkcjonalnie nie przeszedł zmiany jakościowej
od tamtych czasów. Oczywiście, tak naprawdę, jeden Bóg to
raczy wiedzieć, bowiem dwa tysiące lat temu badania mózgu
nie były jeszcze popularne. A nawet, jeśli były, to ta wiedza
do nas nie dotarła. Tak więc należy uznać, że mamy taki sam
organ percypowania świata, z całą pewnością jedynie bardziej
"udrożniony" i załadowany większą ilością informacji.
Warto zauważyć, że wiele z tych informacji przeszkadza nam
w afirmacji Boga. Znając nasze miejsce we wszechświecie bardzo
trudno jest nie mylić wiary z pychą. Sposób zbudowania naszego
umysłu, a może raczej jego funkcjonowania w znacznej mierze
przeszkadza w akceptacji religii.
Zobaczmy, co pomaga.
Otóż dzieją się wokół nas zdarzenia, które całkowicie
lub częściowo wymykają się interpretacji naukowej. Najlepsza
książka dwudziestego wieku - a może i wszechczasów "Mistrz
i Małgorzata" przedstawia nam w sposób groteskowy beznadziejne
wysiłki komunistycznych materialistów i sowieckich urzędników,
którzy plotą brednie, aby racjonalnie wyjaśnić działanie szatana.
Dzisiejsi intelektualiści-agnostycy powtarzają
podobne brednie, jeśli idzie o fakty, których nie mogą zinterpretować
bez użycia pojęcia Boga. Zostawmy ich na razie w spokoju.
Najważniejsze, że w dwudziestym wieku żyło i
działało kilka postaci, z których wymienię dwie.
Pierwsza to Marta Robin. Przez z górą pięćdziesiąt
lat leżała sparaliżowana w łóżku, nie jedząc i nie pijąc.
Jedynym jej pożywieniem była hostia, którą raz w tygodniu
przyjmowała. Ponieważ miała jasnowidzenia - przychodziły do
niej rzesze. Przysyłane listy odczytywali jej ludzie, bowiem
była niewidomą. Dyktowała odpowiedzi, służyła ludziom radą
i autentyczną pomocą. Co na to może powiedzieć nauka? Tylko
jedno. To jest przypadek niemożliwy. Żaden ludzki organizm
nie może wytrzymać bez wody więcej niż kilka dni. I w tym
momencie wypowiadający to zdanie fizjolog czy lekarz zacznie
się rozglądać, w którym miejscu go oszukano. On nie powie
- to tylko Pan Bóg mógł doprowadzić do czegoś takiego. On
powie - pewnie pojono ją, karmiono i myto nocą, kiedy nikt
nie widział. Jej umysłem nikt się nie zajmie. Bo, po co zajmować
się umysłem, kiedy się ma do czynienia z fałszerstwem. Nowa
Encyklopedia PWN, w ogóle nie zawraca nam głowy jakąś tam
sparaliżowaną stygmatyczką. Nie zmieściła się między Robespierrem
a Robin Hoodem.
Bardzo podobna sytuacja zaistniała, kiedy badano
życie Ojca Pio. Jego uzdrowienia, obecność w dwóch miejscach
naraz, jasnowidzenia, cierpienia... Wszystko - dosłownie wszystko
nie jest w zgodzie z dzisiejszą wiedzą
I tu jest właśnie zadanie obecnej nauki. Nie
chowanie głowy w piasek, tylko jasne stwierdzenie, że z punktu
widzenia naukowego jakieś zjawisko, stan czy działanie jest
niewytłumaczalne, i nic nie wskazuje na to, że w przyszłości
się to uda racjonalnie wyjaśnić. Tak jest np. z bilokacją.
Tymczasem zobaczcie, jakie sztuczki robią encyklopedyści,
żeby nie stawić czoła wyzwaniu. Hasła "bilokacja"
nie znajdzie się w NEP.PWN. (Niema również nic o Ojcu Pio.
Ani pod P ani pod O ani pod F.) Tak więc, można prześledzić
rozumowanie twórców haseł: "my wiemy, co to znaczy bilokacja,
ale jest rzeczą niemożliwą, żeby ktoś był w dwóch miejscach
naraz. Nie potrafimy stworzyć hasła tak, żeby się nie ośmieszyć
- nie dajemy więc hasła. - Tyle, co do bilokacji". A
Ojciec Pio? - A kto to jest Ojciec Pio?
Tymczasem Ojciec Pio istniał i czynił rzeczy dziwne.
Opowiadano o nim, że wskrzesił niemowlę - nawet to opisano.
Opisano również fakt, że podarował wzrok dziewczynce, która
urodziła się bez Ľrenic. I w tym przypadku naukowiec postąpił
tak, jak powinien. Zbadał Gemmę di Giorgi - w kilka miesięcy
po tym fenomenalnym akcie obdarowania, kiedy mała już uczęszczała
do normalnej szkoły i bawiła się jak inne dzieci na podwórku
- i stwierdził, że dziewczynka nie może widzieć - nie mając
Ľrenic. I miał rację! Zgodnie z nauką ta mała nie widziała.
I każdy okulista i dziś i w przyszłości to potwierdzi. Jej
mózg odbierał impulsy wzrokowe z przerwaną w sposób trwały
linią informacyjną. Jest to tak samo niemożliwe jak własnoręczne
wykonanie prac zegarmistrzowskich przez człowieka bez rąk.
Bytowania ziemskie takich ludzi, jakich przed
chwilą przytoczyłem to są jakby kratery wiodące nas w głąb
świata niematerialnego.
A my ciągle nie jesteśmy przekonani.
Jest jeszcze kilka elementów, żeby trochę lepiej
zrozumieć rolę nauki w poszukiwaniu Boga. Jeszcze raz podkreślę:
Boga-Przyjaciela a nie Boga-Pankreatora.
Są to: Całun Turyński, chusta Św. Weroniki i zachowane
od IX wieku skrawek tkanki ludzkiej i zaschnięta krew - efekt
zauważalnego zmysłowo dla ogółu ludzi przemienienia chleba
i wina w ciało i krew.
Jakich zastrzeżeń byśmy nie wysuwali, dwa elementy
są w tym wszystkim wspólne:
- Fakt istnienia krwi na tkaninach, w ciele i w kielichu i,
- że jest to krew tej samej grupy AB (we Włoszech bardzo rzadkiej).
Przypomnijmy. Ludzkość dowiedziała się, że krew
ma w ogóle jakieś grupy w roku 1901. Do tego czasu nic w tych
wszystkich obiektywnych bytach nie zostało naruszone. Ewentualni
fałszerze - jeśli o nich w ogóle będziemy wspominali - działaliby
na ślepo. Musiałoby ich być, co najmniej trzech, rozdzielonych
czasem i przestrzenią. Prawdopodobieństwo było bardzo nikłe.
No i proszę. Udało im się! Trafili!
Kościół Matka nasza ma jednak również mentalność
Tomasza Apostoła. Całun badano bardzo dokładnie. Tkanina jest
taka sama, jak tkanina chusty Św. Weroniki. Pyłki kwiatów
na obu materiałach mających przecież tak różną historię -
takie same, zgodne z florą Ziemi Świętej a nie Włoch. Krew,
której na płótnie jest dużo, ma cała grupę AB, co stwarza
ogromne prawdopodobieństwo, że jest to krew jednego dawcy.
Mankamenty są dwa. Po pierwsze są jakieś kłopoty z oznaczeniem
kodu genetycznego (i tak prawdę mówiąc, dziwiłbym się gdyby
ich nie było). Po drugie - z określeniem wieku materiału metodą
14C.
I tak Kościół do dziś nie uznał Całunu za relikwię.
Obawiam się Panie, że to ułomność naszego umysłu - który,
jakby nie było, sam stworzyłeś. Kiedy już tylko udało nam
się uzyskać jakieś wyższe wykształcenie stajemy się wszyscy
niewiernymi Tomaszami. Ufamy szkiełku i oku.
Ale są wyjątki.
Krąży anegdota, jak to podczas dyskutowania zasady
nieoznaczoności Einstein w pewnym momencie zawołał: "to
jest niemożliwe! Bóg nie może grać w kości". A na to
Bohr: "Albercie, kiedy wreszcie przestaniesz dyktować
Panu Bogu, co on może, a czego nie może".
I na koniec.
Część okupacji niemieckiej spędziłem na szczerej
polskiej wsi. Tam gdzie mieszkałem, bodaj, w co drugiej chacie
wisiał oleodruk przedstawiający Chrystusa w gaju oliwnym.
Na obrazie była noc, księżyc świecił, rysowały się kontury
jakiejś budowli. Pan siedział na kamiennym murku odwrócony
profilem i zapatrzony w przestrzeń. Może każdy z nas powinien
wierzyć, że się kiedyś, choć na chwilę obróci w jego stronę.
Esej zostal wygloszony podczas X Konwersatorium Bóg i Nauka.
|